Kiedy wszystkie flagi zerwały się na wietrze
I zapanowało bezkrólewie
Rozpoczęły się wojny podjazdowe
Wewnętrzne kłótnie waśnie i spory
Nazwane później Wielką Chorobą albo Zapomnieniem

Ale to w tej właśnie chwili bibliofilie i archiwiści oraz historycy
Zaczęli zwiedzać opustoszałe
Miejsca w bibliotekach
Opanowane przez ciemność
Mgłę kurz piasek zapomnienia
I ciężkie zbroje pajęczyn
Trwało to przez lata
Wtedy wróg zbliżył się
Pod same mury miast naszego obszernego kraju

Tak to prawda święty Jerzy
Dzierżąc w ręku Ascalona
Był szczęśliwy chociaż samotny
Widział lepiej niż my siedząc dumnie
W siodle z bydlęcej skóry wierzył w siłę miecza
I kochał swoje rycerskie pochodzenie

Właściwie określał proporcje
I zasady walki mierzył czas biciem serca
Długością ogona Bestii
Która odradza się co roku i znika
Ale jest taka sama
Wychowana na marchwi ziemniakach
I nade wszystko na lekkiej pszenicy życie i szpinaku
Nie gardzi tez prosem
Gryką a nawet brokułami
Oswajana przez dzieci biegające
Nad rzeką i starych rybaków w filcowych butach
Niosących w rekach wędzidła na drewnianych trzonkach jak piki i halabardy
A nawet drzewce strzelb

Z biegiem dni Potwór stał się czarną mgłą
Pochłaniającą miasta wsie rzeki lasy domy skały Zmieniającą
Twarze ludzi w przedśmiertne maski zwierzęta
W wypchane lalki rośliny w zmięte kawałki folii
Tylko niebo obarczone zostało obłokami co rosiły nieustannie
Zimnym deszczem ziemię która nie chciała rodzić
Owoców zatrutych smoczym jadem Wielki głód tępił
Chłopów mieszczan i rycerzy nie wybierał pośród
Niewiast mężów i niewiast Nie pomagały krucjaty i morowe krzyże

Szerzył się zabobon palono na stosach czarowników szamanów i uczonych
Wieczorami w ogromnych paleniskach wykuwano nowe miecze zbroje
Odlewano większe armaty Astronomowie wyczytywali

Z układu gniazd najlepszy moment ataku Znawcy Biblii i kabały
Na nowo tłumaczyli sny władców i odgadywali znaczenie apokalipsy
Malarze nie używali czerni poeci nie pisali trenów muzycy zapominali o mszach
Dopiero przybycie pewnego październikowego popołudnia Nieznajomego zmieniło
Obyczaje miejscowej ludności kiedy Obcy wyciągał ikony tłumaczył ich moc oraz siłę
Objawienia w walce ze złymi duchami Nie trwało to długo
Już po tygodniu wsadzono Go na konia w pełnej zbroi i popchnięto na drogę
Do skalnej groty Smoka na Wielką Rzeką Narodów
Nieznajomy nie wracał prze kilka dni Przez mgłę nie sposób było dostrzec
Jego niewielkich kształtów Wszędzie czaił zapach smogu siarki i nienawiści
Niełatwo wtedy o opanowanie Ludzie przestali wierzyć zaczęła się Emigracja
Drogi zapełniły się rodzinami uciekającymi przez strachem głodem i cierpieniem

Dopiero siódmego dnia
Niebo przejaśniło się
Na zawsze było cicho
Wody opadały wolno Słońce
Błyszczało
Na zbroi Nieznajomego
Idącego krok za krokiem
Chwiejnie
Z wielkimi ranami
Na całym ciele
W lewej ręce
Niósł odrąbaną głowę smoka
Niczym poszarpany sztandar
Minionej chwały
Nie mówił nic Spał czterdzieści cztery dni i czterdzieści nocy Jadł tylko szczaw pił wodę
Ze świętego źródeł za miastem Tam zamieszkał w ciemnym olchowym zagajniku
Nad Jeziorem Spokoju Nigdy nie przemówił Podobno oszalał ze smutku że utracił jedynego wroga Pewnego dnia odszedł i nie powrócił Jego imieniem nazwano najwyższą wieżę
w mieście A dzieci do dziś śpiewają o Nim piosenki…
Domy świątynie i bazary wypełniły się ludźmi
w bazylikach odprawiano nabożeństwa dziękczynne
Powietrze stało się czyste a barwy jasne
i soczyste Tylko choroby myśli i wyobraźni nasiliły się
Mowa stała się nijaka i próżna A sny puste Niekiedy mądra Natura litowała się zsyłała grzyby co trucizna odmieniały życie zamieniały los ludzi w mrówki pszczoły drzewa liście
albo delikatny milczący mech lub hubę skierowaną zawsze na północ gdzie wieczne zamyślenie otwarte niebo i nie nadłamana pieczęć czasu