Rzeko, matko bez imienia co wyrzucasz, wypluwasz
To, co niepotrzebne, śliskie i wilgotne; wszystko
Co unosi się w bezładzie, nieporządku, ciszy na głębokie wody.
A Ty idziesz brzegiem i nie widzisz końca topieli.
Płyną śmieci, garnki, opony, stare ubrania. Tylko ryby zadziwione zbliżają się
do końca horyzontu światła pulsującego pod tkanką niewidocznego oceanu.
Czy ryby psują się i czy mają głowy, w których zaczyna się
i kończy wszystko, co człowiek może opowiedzieć słowami.
Jeśli tylko chce. Jeśli posłuchamy ryb nauczymy się żyć? I to może być
prawda, bo od kiedy kreślimy ciemnymi słowami kręgi rozumienia musimy
wielokrotnie powtarzać się, żeby pojąć ich naturę. Dopiero
cisza wciska nas niepozornie w ostatnie wolne miejsca w tamach,
zaporach, wałach, zasiekach, usypiskach. To paradoks,
zawikłanie spraw, że próbujemy odzyskać utraconą mowę zwierząt.
I od chwili, kiedy nauczyliśmy się milczeć zlatują do naszych warg
ptaki, w głowach gnieżdżą się wężowe rodziny, ryby składają ikrę
w uszach, na plecach tłoczą się kormorany i flamingi, a nogi oplatają
algi i koralowce. Już nie wiemy, co jest prawdą, a co fałszem kiedy
kładziemy się na mchu i karmimy kijanki; nawet nasze ręce utoczone
w brudzie są zmęczone i drżą. Wciąż wracamy myślami do ósmego
nieba i pierwszej rzeki, gdzie wciąga nas lepki muł i wszystko,
co zostało tutaj wyrzucone wczoraj i dziś. I na wieki wieków. Amen