Niewidzialna choroba zabiera dzieci; w deszczu
I we mgle odsuwa je na inne poziomy, półki, przeciska
Przez rzekę, wrzuca w cień lasu, pomiędzy kamienie, nasiona sosen, łupiny
Orzechów i kręgi piasku. Chorobę leczymy dotykiem, nazywamy słowem.
Jednym, potem drugim i trzecim. Sąsiadka otworzyła niedaleko małą kwiaciarnię
w podcieniach domu w z wielkim ogrodem. Tam cały rok
buszuje słońce w ziołach, chabrach i astrach. Dojrzewa słonecznik z głową
przekrzywioną zawsze na południową stronę świata. Tutaj
prawie nikt nie zagląda, nie zagada. To miejsce jedynie dla miejscowych
i swoich. Czasem wpadnie zaplątana w sieci sowa, nietoperz o brunatnych
skrzydłach lub myszołów w trakcie nieudanego polowania. Wszyscy wokół chcą
podejrzliwie szybko zarabiać, przez miasteczko ciągną auta, żadne
nie zwalnia, mijają wysokie ciemne stodoły. W nich załadowane sianem dachy
płoną od zimnych słońc, które plamią niebo. W kręgach zbóż lęgną się
pająki, pszczoły i biedronki. Lgną do spoconych ciał. Nikt
już nie pilnuje dzieci, krów i kur panoszących się bez nadziei na wczesne dojrzenie,
zaowocowanie; dorośli drzemią w sennych popołudniach na werandach
z zakwitającymi magnoliami. Drogami poprzez pola mkną konie płoszone
przez siwiejące elektryczne burze I wodoszczelne błyskawice. Nikt nie liczy
już ludzi. Bogowie odpoczywają w skalnych pustelniach nad jeziorami, gdzie
wykluwają się kolejne pisklęta łabędzi. Najważniejszy jest strop, kiedy ściana
nie może już unieść ciężaru i opada na gliniaste podłoże, zanurza się w bezmiar
wilgoci. Pękają okna w pobielonych ścianach małych domków o czerwonych
dachach. Dziecko wypala znak w trawie w przesileniu letnim i płonie kłos
za kłosem w olśnieniu ciszy. Na horyzoncie przekrzywiony krzyż prawosławnej
cerkwi zapomnianej wioski unosi się nad brunatnymi pomarańczowymi
i krwistymi wstęgami nieuprawnej ziemi, która unosi samotnych ludzi
zapadających w kolejny głęboki sen…